Kiedy parę tygodni temu dostałem zaproszenie na Intel Extreme Masters, przyjąłem je z przyjemnością. Spodziewałem się jednak, że nie będę się dobrze bawił w katowickim spodku. Myślałem, że pośmieję się z ludzi biorących na poważnie zawody w gry komputerowe. Tak bardzo się myliłem.
Sam jestem graczem od lat. Poświęcam grom tyle czasu, ile mogę, ale rzadko odpalam tryb multplayer. W komputerowej rozrywce pociąga mnie fabuła, historia, której częścią mogę zostać, a nie rywalizacja. Jasne, grałem kiedyś w Counter Strike’a, Quake’a 3 czy Jedi Academy po sieci i była to świetna zabawa.
Ale właśnie: zabawa, nie profesja. Może dlatego jadąc autokarem pełnym blogerów i reprezentantów mediów do Katowic nie doceniałem dwóch rzeczy: kunsztu zawodników oraz olbrzymiego zainteresowania kibiców.
Pierwszego dnia byłem w szoku. Zbiła mnie z tropu skala imprezy. Liczba ludzi wewnątrz i olbrzymia kolejka czekająca z nadzieją na wejście do późnych godzin. Poziom realizacji technicznej i oprawy całego przedsięwzięcia, którego nie powstydziłyby się rozgrywki najbardziej rozpoznawalnych tradycyjnych sportów. Statystyki rzucane przez komentatorów: kilkaset tysięcy ludzi oglądających zawody przez sieć, siedemset kliknięć i pacnięć w klawisze na minutę najlepszych graczy podczas turnieju.
Na marginesie: jest trochę prawdy w tym, że e-sport ma kompleksy z powodu ludzi takich jak ja sprzed weekendu: lekceważących jego rangę. Stąd absolutny profesjonalizm. Od wyglądu sceny, ceremonii otwarcia i wręczania nagród przez grawerowane pucharóy o rozmiarach podobnych do tego z Ligi Mistrzów po komentatorów przeżywających każde efektowne zagranie niczym ich koledzy po fachu zajmujący się NBA.
Wszystko, by pokazać, że e-sport to sport jak każdy inny. Aczkolwiek moim skromnym zdaniem do tego wystarczy kilka ujęć rozemocjonowanych kibiców.Drugiego dnia sam stałem się jednym z nich!
Wtedy odbył się finał rozgrywek w Counter Strike’a na długo zapadnie mi w pamięć. Z początku dopingowanie zespołu, który Cię nie słyszy (zamknięty w kabinie ze słuchawkami na uszach) wydawało mi się głupie. Kilka pierwszych udanych akcji potem sam już skandowałem “Virtus Pro”, bo tak nazywała się polska – zwycięska! – ekipa.
Brakowało mi tylko możliwości podsłuchania, co mówią do siebie członkowie zespołu. Ledwo zdążyłem o tym pomyśleć, a po chwili komentatorzy to włączyli! Czyli nie zabrakło niczego.
Z luźnych obserwacji: ciężki jest żywot cosplayerki. Stałem 20 minut obserwując, jak przebrana za bohaterkę League of Legends dziewczyna próbuje pokonać korytarz długości około 100 metrów. Szła krok po kroczku, nieustannie obracając się wokół własnej osi do zdjęć z coraz to nowszymi fanami. Zrezygnowana w końcu uciekła. Hostessom za taką robotę chociaż płacą!
Całe wydarzenie odbiło się sporym echem w mediach społecznościowych. W końcu byłem ne evencie, na którym tweety osób z tzw. branży stanowiły sporą mniejszość. Instagram szalał od nowych zdjęć po tagiem #IEM (polecam przejrzeć). Brakowało mi tylko ekranu, na którym można by obserwować, co ludzie piszą. Prowadzący tak mocno promowali hashtag, a zabrakło możliwości podglądu na wielkim ekranie, szkoda.
Czy pojadę za rok? Mam nadzieję! A do tego czasu dorobię się albo aparatu, albo telefonu z lepszym aparatem, bo przy całym osławionym module HTC One średnio daję radę w tego typu warunkach.
Do przeczytania!
Artur Jabłoński